Łódź, 2010 rok. (ciąg dalszy)
Michałkiewicz.
Wróciliśmy do bawiących się znajomych. W objęcia wziął mnie Kadziewicz i zaczął wywijać na parkiecie. Po paru kawałkach zmęczona opadłam obok. Gdy na nich wszystkich patrze nie sposób się nie uśmiechać. Widziałam tylko jak Igła zaczął mi machać i robić śmieszne miny. Ponad 5 lat temu zobaczyłam go po raz pierwszy. Nie zdawałam sobie sprawy, że spotkam go jeszcze raz, a tym bardziej będziemy się przyjaźnić. Usłyszałam tylko za swoimi plecami jak ktoś odsuwa krzesełko i na nim siada. Ten ktoś położył mi rękę na ramieniu. Odwróciłam się i szybko wstałam.
- Proszę... Nie uciekaj. - szepcze Zbyszek. Jego ton był stanowczy. Wyczułam w nim coś dziwnego, tak jakby żal, skruchę.
- Jeśli zamierzasz mi jeszcze dopiec, to daruj sobie. Wolę siedzieć sama niż z tobą.
- Aleś ty uparta. - uśmiechnął się.
Wyminęłam go i poszłam się przejść. Wkroczyłam w jakąś alejkę, opuszczając posesję Kadziewicza. Słyszałam trzask łamanych gałęzi pod stopami. A więc tak, znalazłam się w lesie. Było zupełnie ciemno, ale mi było wszystko obojętne, byleby być jak najdalej tego pasożyta. Z zamyśleń wyrwał mnie znów jego głos.
- Łazisz za mną? Daj mi spokój do cholery.
- To do cholery daj mi coś powiedzieć. - odwróciłam się i skrzyżowałam ręce. Włożył dłonie w kieszenie. - Bo to było nieprzemyślane. I w ogóle tak jakoś... - odwróciłam się chcąc iść dalej ale wyprzedził mnie i ustanął przede mną. - Dobra, do rzeczy. To co powiedziałaś, jakoś tak na mnie... Wpłynęło, że tak powiem... Przepraszam. Nie chciałem ci o tym przypominać. Nie chciałem ci o nim przypominać, o tym wszystkim. Wiesz, że jestem taki, jak jestem, cóż ja zrobię. Proszę cię, zrozum mnie, mam niewyparzony język. Ale zmienię się. - "Zmienię się"? Co on miał na myśli? Dlaczego chciał się zmieniać? Mi już było wszystko obojętne, byleby nie sprawiał mi więcej przykrości.
- Jasne, jasne. Zapomnijmy o tym co było. - mimo tego, że chciało mi się płakać, nie chciałam dłużej o tym rozmawiać. - Po co miałbyś się zmieniać? Dla kogo? Przecież nie obchodzą cię inni...
- Dla ciebie. - wydukał i podszedł bliżej. Jego oczy były duże i błyszczące.
- Zbyszek... - musnął moje wargi swoimi.
Bartman.
Serce zaczęło bić mi jak oszalałe, ale nie chciałem dać po sobie tego poznać, że się boje, wstydzę... Ja? Złożyłem na jej ustach pocałunek, bojąc się jej reakcji... Nic nie zrobiła, tylko odsunęła się i wpatrywała się we mnie, a w moim brzuchu znów zaczęły szaleć te jebane motyle.
- Skąd wiedziałeś? - przewróciłem oczami. Bałem się wrócić do tego tematu.
- Obiło mi się o uszy. - złapałem ją za rękę. - Nie mówmy już o tym. Wracajmy do nich.
Przez całą drogę szliśmy w milczeniu, trzymając się za ręce. Weszliśmy na taras, myśląc, że nikt nie zauważył że zniknęliśmy.
- Gdzie wy byliście? - dopadł do nas Kubiak. - Zbyszek? Roksana? - spojrzał na nasze splecione dłonie, które szybko rozłączyliśmy. Roksana odeszła od nas w kierunku Moniki.
- Stary... - zaczął Michał, przysuwając krzesło i siadając na nich okrakiem. - Opowiadaj jak było. W lesie?
- Co miało być? - sięgnąłem po szklankę i nalałem soku. - Idioto, co miało być? - powtórzyłem. Podniósł ręce do góry.
- Jej, jak zwykle ziejesz ogniem. Jak ta Roksana wytrzymała z tobą przynajmniej pięć minut. - warknął i wstał.
Reszta imprezy minęła bez większych atrakcji, pomijając to, że Kadziewicz wylądował prawie w szpitalu, bo baran przewrócił się na schodach i nabił guza. Skacowana reszta zbierała się do domu, a ci, którzy nie mogli się ruszyć wpakowali się w do wolnych pokoi łukaszowej willi. Rozłożyłem się na leżaku na balkonie. Nie wiedząc kiedy zasnąłem, a obudził mnie koszmarny ból głowy, lecz mimo tego, czułem się lżej na duszy. Potrafiłem zebrać w sobie resztki godności i przeprosić Michałkiewicz. Oby było już tylko lepiej.
Ignaczak.
Spuściłem ją z oka tylko na chwilę, a jej już nie było. Czy ona by była na tyle głupia, żeby iść gdzieś z tym Bartmanem? Niecałą godzinę temu miała ochotę zabić go, wydrapać mu oczy, wszystko co możliwe, a teraz, najzwyczajniej w świecie gdzieś z nim poszła? Odwróciłem się od miejsca, w którym chwilę temu jeszcze siedziała. Dlaczego tak się tym przejąłem? Przecież była dorosła, wiedziała co robi. Ale jednak byłem jej przyjacielem, powinienem przy niej być, nawet jakby mnie odrzuciła. Ja po prostu się do niej przyzwyczaiłem. Byłem, jestem i będę przy niej, nawet jeśli popełni tysiąc tych samych błędów. Podeszła do mnie Iwona.
- Krzysiek, co masz taką minę? - przytuliła się do mnie.
Pokiwałem głową.
- Nie wiesz, gdzie Roksana? - westchnęła i odpowiedziała, że nie wie.
Pomyślałem, że nie będę teraz myślał, co robi, gdzie jest, zajmę się imprezą.
- Igła, chodź ze mną. - szarpnął mnie Łukasz.
Weszliśmy do jego mieszkania i skierowaliśmy się do kuchni.
- Czysta. - powiedział rozmarzonym głosem, w ręku trzymając wódkę.
Przewróciłem oczami. Wróciliśmy do reszty.
- Kolejeczka! - wydarł się Kadziu, a obok nas pojawiła się grupka imprezowiczów.
Iwona gestykulowała w moją stronę, żebym więcej nie pił, a obok nas pojawił się Gruszka, który wcisnął mi w dłoń kieliszek nalewając wódki. Wzruszyłem ramionami ze zrezygnowaną miną i przechyliłem kieliszek. Czułem, jak trunek rozlewa mi się po przełyku, ogrzewając go.
- Aż się cieplej na sercu robi! - krzyknął Kubiak i również wychylił kieliszek. Podstawiałem rękę z kieliszkiem, a wkoło robiło się coraz bardziej wesoło.
- Wódka się skończyła! Idziemy! - złapała mnie za rękę Iwona.
Śmiejąc się szedłem za nią. Popchnęła mnie na ławkę.
- Co ty do cholery robisz? Ile wypiłeś? - zacząłem kiwać głową we wszystkie strony.
Moją uwagę przykuł Bartman który... szedł z Roksaną trzymając się za ręce. Wstałem z ławki i wszedłem tyłem do domu Łukasza. Pobiegłem na górę, potykając się o każdy stopień, otworzyłem jakieś drzwi i uwaliłem się na łóżku zasypiając.
Kadziewicz.
Po imprezie czas wracać do szarej rzeczywistości, w której wszyscy mają cię w dupie. No, może nie wszyscy, ale większość. Wrogowie, nie wrogowie, przyjaciele, nie przyjaciele. Wrogów zupełnie rozumiem. W sumie nie wiem, czy gdybym miał jakiegoś wroga, czy interesowałbym się jego losem. Dlaczego ja miałem w ogóle wrogów? Co ja robiłem nie tak? Co im nie odpowiadało? Po prostu jestem inny niż wszyscy, ale zupełnie się od nich nie różnię. Chciałbym kiedyś znaleźć w swoim życiu, na ziemi, gdziekolwiek, takie miejsce, które byłoby moje. W zupełności moje. W które mógłbym pójść, wyciszyć się, po prostu być. Ludzie mnie nie ogarniają, jestem takim psem bez właściciela. Totalna samowolka, jednak czasami brakuje mi takiej osoby, która by mną potrząsnęła, krzyknęła, powiedziała co robię źle, co mam w sobie zmienić. Ale akurat takiej osoby nie ma chyba na tym świecie, która zaopiekowała by się mną. Skradła by mi serce, otoczyła miłością, której mógłbym powierzyć największe sekrety, przy której mógłbym śmiać się, płakać. Nie mam nikogo, w tym całym, głupim świecie, pełnych zadufanych w sobie facetach takich jak Bartman, dziwnych jak Ignaczak, pieprzniętych jak młody Kurek, nudnych jak Winiarski. Już nie chciałbym nikomu ubliżać. Uważam, że w całym tym zamieszaniu ja jako jedyny trzymam się i mam się dobrze... Nie, wcale nie mam dobrze. Głupie gadanie...
Katowice, 2011 rok.
Jarosz.
Złapałem Agnieszkę za rękę krocząc ulicami. Wpatrywaliśmy się w panoramę miasta, które zachwycało nocą. Delikatnie pocałowałem ją.
- Pięknie tu. - wyszeptała mi do ucha. Objąłem ją ramieniem. - Twoja mama do mnie dzwoniła. Pytała się, czy już się namyśliłeś.
- Hm? Ale o czym? - zapytałem, drapiąc się w głowę.
- Klub Kubuś, klub... - odpowiada Agnieszka.
Kompletnie o tym zapomniałem. Ostatnio moimi myślami zawładnęło zupełnie coś innego. Doszedłem w końcu do wniosku, że na klub jest jeszcze czas. Jednak z tym drugim nie mogłem więcej czekać. Kochałem ją mocno i chciałem spędzić z nią całe swoje życie. Zestarzeć się z nią, mieć z nią gromadkę dzieci, doczekać się wnuków. Właśnie z nią, z żadną inną. Nie obchodziło mnie w tej chwili to, że jeśli postąpiłbym w którymś momencie źle, zrobiłbym zły krok, podjął złą decyzję, mieszkalibyśmy daleko od siebie, ale taka właśnie jest miłość. Wierzyłem, że prawdziwa miłość przetrwa nawet rozłąkę. W końcu z Agnieszką byliśmy już od dawna parą, a ja nie zrobiłem żadnego większego kroku, takiego kroku, żeby udowodnić jej, jak bardzo ją kocham, jak bardzo mi na niej zależy. Ująłem jej twarz w dłonie i pocałowałem.
- Mam coś dla ciebie. - otworzyła szerzej oczy.
Odsunąłem się od niej, unosząc palec do góry, by dała mi chwilę. Włożyłem rękę w kieszeń i poczułem w dłoni pudełko. Powtarzałem sobie w myślach, że będzie dobrze. Musi być dobrze. Uklęknąłem na jedno kolano. Wyjąłem pudełko i otworzyłem je. Aga zasłoniła usta dłonią.
- Zostaniesz moją żoną, droga Agnieszko? - starałem się, by wyszło to na dość poważny ton.
Roześmiała się, kiwając głową na znak, że się zgadza.
- Kocham cię! - rzuciła mi się w ramiona. Wsunąłem pierścionek na jej palec. - Jest piękny... - pocałowałem ją w czubek głowy.
Niech chowają się złote medale, najwyższe stopnie podium. Tak szczęśliwy jak w tej chwili nie byłem nigdy!
Japonia, Puchar Świata, 2011 rok.
Kubiak.
- Co jest? - pojawił się obok mnie Zbyszek. - Wyszedłeś z tej restauracji jak oparzony.
- Proszę cię stary. Zostaw mnie w spokoju. - odburknąłem i schowałem twarz w dłonie.
- Nie, nie, nie. Powiesz mi teraz, albo będę tu siedział dopóki...
- Monika mnie zostawiła. Zadowolony? - jego mina wyrażała więcej niż tysiąc słów. Zdjął okulary przecierając oczy.
- Czekaj, czekaj. Przecież do jasnej cholery planowaliście ślub, byliście razem od "x czasu"! - rzucił z wyrzutem, tak, jakbym to ja zawinił.
Poczułem dziwny ból w sercu. Nie odpowiedziałem nic, wstałem z łóżka i poszedłem na balkon. Wpatrywałem się w dal.
- Kubi... - podszedł do mnie Zbyszek.
- Powiedziałem ci. Możesz mnie zostawić. - odpowiedziałem chłodno. Wyszedł, trzaskając drzwiami. Wyjąłem telefon i naskrobałem, krótkiego (w zasadzie jedno pytanie) sms-a do Moniki. "Jak mogłaś?" wsunąłem telefon z powrotem do kieszeni. Pierwsze poznanie. Ani ja, ani ona nie przyznawaliśmy się do tego, że coś do siebie czujemy. Pierwszy pocałunek, potem coś więcej. Miłość, która dojrzewała, która rozkwitała z czasem. Kłótnie o byle co, wspólne wakacje, nieprzespane noce, spędzone na rozmowach, milion wspomnień, milion zdjęć. Jedna kobieta. Jedna wiadomość, parę słów, które zniszczyły to wszystko. Zaczęły płynąć mi łzy, jestem mięczakiem. Nie umiałem walczyć poza boiskiem.
Buffalo - USA, 2011 rok. (Grudzień)
Brzezińska.
- Myślisz, że to dobry pomysł? Nie chce wam psuć świąt... - zwróciłam się do Matta. Puścił walizkę i objął mnie ramieniem.
- Myślę, że to świetny pomysł i najlepszy moment na to, żeby moja rodzina cię poznała. Kocham cię, i chcę, żeby wszyscy o tym wiedzieli. - lotnisko było zatłoczone, cud, że zdążyliśmy zaklepać bilety.
Weszliśmy na pokład. Po ponad 3 godzinach wylądowaliśmy na lotnisku w Dallas. Na miejscu była już siostra Matta - Jennifer, ze swoim 2 letnim synkiem. Wyglądała na bardzo sympatyczną i taka też się okazała.
- Mama będzie szczęśliwa, że mamy jeszcze jednego gościa. - zwróciła się do mnie.
Uśmiechnęłam się do niej. Wsiedliśmy do samochodu. Po paru godzinach męczącej jazdy znaleźliśmy się w Buffalo. Wysiadłam zmęczona z samochodu.
- Nie jesteś zmęczony? - odpowiedziałam zdziwiona, wyjmując swoją walizkę.
- Nie, ja już się przyzwyczaiłem do takich podróży. - puścił mi oczko.
Weszliśmy do domu. Słyszeliśmy głośne śmiechy dochodzące najprawdopodobniej z salonu pani Anderson. Pojawiła się w progu, ściskając się z Mattem.
- Kto to? - zapytała z uśmiechem poruszając brwiami, spoglądając na mnie.
Wybuchnęłam śmiechem i podeszłam do niej.
- Oktawia Brzezińska. - wyciągnęłam rękę.
- Nancy Anderson. - przywitała się ze mną. - Spędzisz z nami święta? - spojrzała na mnie przyglądając mi się.
- No tak... Matt nalegał. Przepraszam za to, że zwaliłam się państwu na głowę. - czułam się źle, mimo tego, że siostra i mama Matta okazały się przesympatyczne.
- Ależ o czym ty mówisz? Bardzo nam miło! Uwielbiamy gości! Czuj się u siebie jak w domu! Tylko przedstaw się reszcie "wesołego salonu". - zwróciła się do mnie, przytulając mnie, a ja poczułam się lepiej.
Weszliśmy do wesołego salonu. Siedziały tam 2 dziewczyny w moim wieku, 3 mężczyzn, 5 starszych ludzi, ale jakże radosnych, i dwójka dzieci, do których dołączył Tristian - siostrzeniec Matta. Jeszcze w progu pojawił się jakiś mężczyzna z kobietą. Przyglądał mi się. Matthew przedstawił mi wszystkich. Już pokochałam tą rodzinę. Staruszkowie okazali się wspaniałymi ludźmi. Z nimi nie można było się nudzić. Na koniec został chłopak, który stał z kobietą w progu.
- Poznajcie się. Paul to jest Oktawia, Oktawia to jest Paul. - wyciągnęłam do niego rękę.
Uśmiechnął się słodko.
- A to jest jego narzeczona, Jasmine. - po przywitaniu się ze wszystkimi wciśnięto mnie pomiędzy wszystkich gości, wyszło tak, że siedziałam po środku.
- Panienka to dziewczyna Matta? - zdjął okulary wujek Matta - Carl.
- Nie bądź taki ciekawski. - szturchnęła go ciotka, Mary. Roześmiałam się.
Po kolacji wszyscy udali się do swoich pokoi.
- Pomogę pani. - chwyciłam za talerze, niosąc je do kuchni.
- Ależ nie trzeba, naprawdę. Poradzę sobie, idź się połóż, jesteś zmęczona podróżą. - obdarzyła mnie uśmiechem pani Nancy.
- Nie jestem zmęczona. Naprawdę pomogę. - poszłam po kolejne naczynia. Po posprzątaniu wszystkiego stanęła przede mną.
- Dziękuję ci za to. Nigdy wcześniej nie widziałam Matta szczęśliwszego. Czy ty widziałaś, jak on się na ciebie patrzy? - zarumieniłam się.
- To ja pani dziękuję, że przygarnęła mnie pani na święta. Bardzo przepraszam, że...
- Ale już chyba to przerabialiśmy tak?
- No tak... - westchnęłam.
- Więc już nawet o tym nie wspominaj. Jesteś teraz częścią naszej rodziny. Idziesz spać? - kiwnęłam głową. Weszłam po schodach, a w głowie cały czas miałam jej słowa "jesteś teraz częścią naszej rodziny." Usiadłam na łóżku, Matt oglądał telewizor.
- I jak ci się podoba u mnie? - zapytał, wyłączając telewizor.
- Matt... Tu jest cudownie... Masz taką wspaniałą rodzinę. Dziękuję ci, że mnie tu zabrałeś. - odpowiedziałam szczerze i przytuliłam się do niego.
- Nie ma za co. Ktoś zapadł ci w pamięć? - zapytał.
- Twój wujek Carl. - uśmiechnęłam się. - Jest cudowny. - wskoczyłam do łóżka. Przytuliłam się do niego i zasnęłam zmęczona podróżą.